niedziela, 17 września 2023

[*]

Ostatnie półtora roku było bardzo trudnym okresem. Nie pisałam o tym, nie czułam się na siłach o tym wszystkim mówić. Nawet niektóre osoby z mojego najbliższego otoczenia nic nie wiedziały. Zwykle jest tak, że lubię się wygadać, wyrzucić z siebie to, co mnie trapi. Tym razem większość emocji dusiłam w sobie. 

Zmarł mój tato. 

Ponad rok walczył z rakiem. Nawet do końca niewiadomo z jakim, bo po trzech biopsjach nie udało się wykryć źródła pierwotnego. Przerzuty były bardzo rozległe. Od początku wiedzieliśmy, że leczenie jest paliatywne. On nie do końca zdawał sobie z tego sprawę i do ostatnich chwil miał nadzieję, że z tego wyjdzie. Ja trochę też. Mimo, że rozum miał zakodowane słowa lekarzy o tym jakie są rokowania, to serce gdzieś tam w głębi liczyło na cud. Niestety cudu nie było. A może i w pewnym stopniu był? Przeżył w tych męczarniach ponad rok, zadziwiając tym lekarzy, którzy mieli bardzo pesymistyczne prognozy.  Piszę to wszystko zalewając się łzami. Każde wspomnienie o tej ciężkiej walce wywołuje silne emocje. Ta choroba potrafi tak bardzo zniszczyć i upodlić człowieka. Odebrać wszystko, łącznie z kontrolą nad samym sobą, w zamian dając ogromny ból i cierpienie. Jednym z przerzutów był guz na szyi, który mimo ogromnych rozmiarów zniknął po naświetlaniach. Niestety kilka tygodni później odrósł większy. Rósł z dnia na dzień, a czasem miałam wrażenie, że z godziny na godzinę. Był w rozpadzie, krwawiący, ropiejący. Ogromny. Wymagał opatrywania kilka razy dziennie. Z biegiem czasu uciskał na narządy w obrębie twarzoczaszki. Do tego zmiany w kościach, a później w jamie brzusznej. Chemiooporne, bo dwa rodzaje chemii w wielu cyklach nie pomogły. Ciągły ból, mimo silnych leków. Prawdziwa katorga dla niego i dla nas, często mimo najszczerszych chęci niepotrafiących mu pomóc.

Ten rok zrujnował też to, co choć odrobinę ułożyłam sobie w głowie. Myśl, że rak nie taki straszny jak go malują i można z niego wyjść. Tak jak ja. Teraz boję się go jeszcze mocniej. Bardziej panikuję, doszukuję się zła w najmniejszych dolegliwościach, jestem nerwowa, strachliwa. Na nowo czuję żal do całego świata, niesprawiedliwość, rozczarowanie. Moja już wcześniej mocno nadszarpnięta wiara stała się jeszcze mniejsza i słabsza. Bo jaki sens jest w takiej męce? Dlaczego los zsyła na ludzi takie nieszczęścia? Dlaczego istnieją choroby, które dosłownie niszczą człowieka? Pewnie nigdy się tego nie dowiem, ale wiem jedno. Nikt nie powinien tak cierpieć! Nikt!

W poniedziałek minie tydzień od pogrzebu, a ja mimo, że wiem co się wydarzyło, to chyba nie do końca to do siebie dopuszczam. Nie wiem nawet jak to opisać. Dzwonię do mamy i łapię się na tym, że chcę zapytać jak on się czuje. Przechodzę obok apteki i myślę, że trzeba zamówić nutridrinki i opatrunki. Planuję co mu ugotować, kiedy odwiedzić. Po chwili dopiero odganiam te myśli i powtarzam, że przecież tego już się nie da zrobić. Że jego nie ma. 

Wiem, że to świeże, że potrzeba czasu. Ale mi jest tak cholernie źle.