Witam w nowym roku. Niestety, mimo że obiecywałam sobie mniej marudzić i narzekać, to rok jest nowy, a problemy stare. Już dawno nie byłam tak rozżalona jak wczoraj wieczorem. Wydawało mi się, że w pewnym sensie pogodziłam się z faktem, że zachorowałam, ale to było tylko złudzenie. Wczoraj wrócił wielki żal, smutek i pytanie "dlaczego to mnie spotkało?". Zdałam sobie sprawę z tego, że ciągle drzemie we mnie blokujący strach. Boję się wybiegać z planami w dalszą przyszłość, bo włącza się kontrolna lampka, że nie wiadomo czy TO nie wróci. Przed chorobą lubiłam planować swoje życie, teraz po prostu się boję. Już raz moje plany zostały brutalnie zniszczone. Gdy jestem naprawdę szczęśliwa, w środku odzywa się niepokój, że jeżeli TO wróci teraz, będę cierpiała podwójnie bo przecież jest tak dobrze. Wiem, to może się wydawać bez sensu. Ale tak mam. Staram się być silna, odganiać złe myśli, cieszyć się tym co jest. Niestety to wraca, choćbym nie wiadomo jak daleko wyrzuciła te myśli, one wracają.
Całą radość z tego, że się udało przytłacza strach. Tym bardziej, że dowiedziałam się, że muszę kontrolować się przez całe życie. Większość osób, z którymi poznałam się w klinice po pięciu latach zakończenia leczenia, jest uznana za wyleczonych. Ze mną prawdopodobnie tak nie będzie. Powinnam dziękować losowi, że po terapii zostało mi nie wiele powikłań, mogło ich być dużo więcej, i mogły być poważne. Cieszę się z tego niezmiernie, ale to co zostało i tak jest męczące i czasem mam dość. Ciągły katar, przytkane zatoki; okropna suchość w gardle, przez którą czasem chce mi się płakać, bo strasznie wtedy boli. Osłabienie, słabsza kondycja. Zachwiana pamięć krótkotrwała i koncentracja. I oczywiście mój koszmar-psujące się nieustannie zęby. Radioterapia je bardzo zniszczyła. Dwa musiałam wyrwać, a kilka jeszcze i tak zostało do rwania. Jednego zrobię, drugi się psuje i tak bez przerwy. Wiem, że tak czy siak, prędzej czy później jestem skazana na protezę, ale tak bardzo nie chcę. I tak w kółko mi to wszystko chodzi po głowie i mnie gnębi. Smutne to. Jestem taka młoda, za sobą tyle złego, przed sobą wielką niepewność.
Nic się nie poradzi, trzeba się nauczyć z tym żyć. Potrafię rozmawiać o chorobie, nie wstydzę się tego, ale nie potrafię do końca przezwyciężyć lęku przed tym, że powróci. Lęk ten nasilił się chyba po tym, jak miałam rzekome podejrzenie wznowy. Mam nadzieję, że będzie lepiej, że trochę wyluzuję. Oby, bo oszaleje!
Moje wczorajsze smutki podsyciła jeszcze myśl o zbliżającej się endoskopii. Wiadomo, im bliżej tym gorzej.
Mówią, że jaki pierwszy dzień roku, taki cały rok. Nie wierzę w takie przesądy, i mam nadzieję, że ten rok nie będzie taki jak wczorajszy dzień, że przejdę go z uśmiechem, a nie łzami w oczach.
Ponarzekane, pomarudzone. To może coś pozytywnego na koniec. Sylwestra spędziłam w miłym towarzystwie, było bardzo przyjemnie. Wskoczyłam w czerwoną sukienkę, i miałam tak dobry nastrój, że aż się dziwię, że tak szybko znikł i zastąpił go wczoraj smutek.
A Wy jak się bawiliście?